Tak właśnie zdarzyło się w życiu moim i moich dzieci, że babci będącej mamą mamy nigdy nie poznały. Odeszła tak strasznie, okropnie dawno, kiedy mama była jeszcze dziewczynką. Nie mają o niej wspomnień, nie były przez nią rozpieszczane i rozpuszczane. Mama mamy jest dla nich postacią jak z bajki, opowieścią z dawnych czasów, okraszoną garścią czarno-białych fotografii. Za to ja, patrząc na własne dzieci, dostrzegam tamte rysy twarzy i cechy charakteru , bo geny to potęga, siła większa niż czas i śmierć. Dlatego moje dzieci są częścią niej, choć sama nie zdążyłam jej poznać tak, jakbym chciała, a moje dzieci nigdy jej nie spotkały...
 |
i nieco później na innym jednośladzie |
Jako dziecko była niezłym gagatkiem. Wiecznie w biegu, na przełaj, przez wszelkie przeszkody, z poobijanymi kolanami i łokciami. Bo po co iść prostą drogą, skoro można po krawężniku czy po płocie. Starszy, zrównoważony brat, szedł po chodniku niosąc ze szkoły swoją i siostry teczkę, a sowizdrzał Halusia skakał jak koza z murka na murek doprowadzając do ruiny kolejną parę butów i odzież. Niemal widzę jak jej matka, a moja babcia łamie ręce nad kolejnymi podartymi kieckami, o które w tamtych czasach nie było wcale tak łatwo. Skacząca, mała sprężynka, ciekawa świata i wspinająca się na wszystko co się da, a w dodatku pasjonatka motocykli. Wystarczy spojrzeć na fotografie, by wydumać, kto spośród rodzeństwa wiódł prym. Wyobrażam sobie, że podczas psot, grzywka podkakiwała jej tak samo jak Krzysztofowi. Fotografie zdradzają ten sam błysk w oku. Mała Halinka miała jeszcze jedną pasję. Były to wszelakie cukierki i łakocie. Przy czym nie była marudna i nachalna domagając się słodyczy. O nie! Idąc z mamą na zakupy (co w latach 50-tych nie było tak banalną sprawą jak dziś) dziecko nie wołało "Kup mi, kup mi...", nie urządzało ryków i scen rozpaczy, jakie są codziennością współczesnych marketów. Dziecko grzecznie i niewinnie dreptało obok mamy, uśmiechnięte i zadowolone, podśpiewując (początkowo pod
nosem, a z czasem drąc się na cały sklep) pieśni tworzone na poczekaniu, będące
apoteozą cukierka. „Cukiereczku, cukiereczku, jak ja cię lubię. Cukiereczku,
cukiereczku, ale bym cię zjadła. Cukiereczku, cukiereczku, jesteś taki słodki”.
Matka nie wytrzymywała i kupowała bachorowi tego koszmarnego cukiereczka, żeby
choć przez chwilę cieszyć się ciszą i nabyć cokolwiek jadalnego dla rodziny.
Eh, ileż razy te cukiereczkowe pienia pobrzmiewały w Hannie… I też zawsze grzecznie, tylko jej aureolkę doprawić.
 |
Gdzieś w Jurze |
Halinka trenowała pływanie i lekkoatletykę. Biegała czy skakała, mało o tym wiem i nie bardzo mam kogo zapytać. Dość mi wiedzieć, że była w tym niezła. Jeździła na rajdy motocyklowe, na których była kapitalnym pilotem (nałowili nagród z moim tatą, że hej!) i uwielbiała rejony Gór Świętokrzyskich i Wyżyny Krakowsko-Częstochowskiej. W dodatku bardzo lubiła śpiewać. Przy każdej robocie. Może nie rewelacyjnie, bez mocy, nie z przepony, ale z sercem. I to już pamiętam, bo śpiewanie to towarzyszyło mojemu dzieciństwu w każdej sytuacji: od wędrówek po lasach i kniejach, po przepierki i obieranie kartofli. Dodatkowo uwielbiała piec ciasta, ciasteczka i różne słodkie, domowe duperelki. Piekła, a potem mnie odganiała od źródła rozkoszy, żebym za dużo tego nie żarła. Nie raz dostałam ścierą po nogach lub zadku, gdy już na wstecznym biegu spierdzielałam z kuchni po nielegalnym uszczknięciu kruszonki z drożdżowca. Tymczasem sama mama w ciągu dnia bardzo starała się nie jeść za dużo, dbając zaciekle o linię. Wszystko jednak brało w łeb, gdy budziła się w nocy i wleczona tajemniczą siłą przed lodówkę, nadrabiała w świetle księżyca dzienne niedojadanie. Zjawiska typu tegorocznej
awantury o sernik są mi zatem znane także z własnego dzieciństwa i nie zawsze winne było dziecko (czyli ja).
 |
Jedziemy nad morze |
Moja mama Halinka była pedantką. Sprzątała zawsze i wszędzie. O każdej porze dnia i nocy można było jeść u nas prosto z podłogi. Mimo obecności psa i kota, nie uświadczyło się na dywanie ani kłaczka, ani okruszka. Nie wiem jak ona to robiła. Ja nie potrafię. Do sprzątania zaganiała mnie równie często, co nieskutecznie. W tej dziedzinie byłam i jestem nieodrodną córką tatusia i dzieci poszły beztrosko w moje ślady. Geny babci się nie przebiły, chyba że jeszcze któreś mnie zaskoczy... Oby.
Moje piewsze wspomnienie z mamą wiąże się właśnie ze sprzątaniem. Miałam może 3 lata. W moim pokoiku stała mała szafka nocna, a w niej drzwiczki. Za drzwiczkami oczywiście bałagan. Nie wiem, co w niej było, moje zabawki, czy fatałaszki. Grunt, że mama postanowiła zrobić tam porządek. Ale sprzątanie w szafce nie polega przecież na poukładaniu w niej rzeczy. Zawartość należało wywlec, szafkę w środku wyszorować, odkazić niemal i po wyschnięciu wnętrza poukładać w niej rzeczy w idealnym ładzie. Zatem mama szorowała szafkę z pełnym zaangażowaniem, wsadziwszy w nią, za ręką, niemal całą głowę. Ja zaś nudziłam się śmiertelnie. Ponieważ nie zwracała na mnie uwagi, podbiegłam i z całej siły rąbnęłam w drzwi szafki tak, że się zatrzasnęły z głową mamy w środku. Na szczęście nie zrobiłam jej krzywdy. Zresztą wcale nie chciałam. Chciałam tylko zwrócić na siebie jej uwagę, a próba dekapitacji,
godna Krzysztofa odbyła się całkiem niechcąco. Bo generalnie byłam bachorem rozpieszczonym i domagającym się ciągłej atencji i troski.
 |
Choinka wisi, bo psotny bachor stojącą przewracał |
Nie słuchałam jej kompletnie, niczym mały, wstętny upiór. Uciekałam, łaziłam własnymi drogami, buntowałam się ile wlezie. Wywijałam się jak mogłam od domowej roboty, trzymając w tym temacie sztamę z tatą i dając z nim drapaka z domu na wspólne wypady rowerowe. Ale ostatecznie zawsze jakoś zdołała mnie do pomocy zapędzić. Bo robota nie zając, czekała na mnie wiernie jak pies. Mama miała tajemnicze i do dziś dla mnie niezgłębione, konszachty ze św. Mikołajem, uwielbiała święta i choinkę. Jak dziecko cieszyła sę z drobnych prezentów i laurek. Dawała się dość łatwo robić w bambuko, ale ciężko było ją okłamać w ważnych sprawach. Tata ciągle robił jej żarciki. Kiedyś na przykład, gdy zasnęła na usteckiej plaży, poukładał jej na nodze skórki z obranego ogórka. Opaliła się cała w paski. Grzmiała furią aż po Orzechowo, a nawet Rowy. Innym razem narobiła hałasu na cały blok, gdy wstała w nocy, szła po ciemku do łazienki i po drodze ujrzała najprawdziwszego w świecie upiora. Postawiła na nogi wszystkich domowników. Sytuację wyjaśniło zapalenie światła. To tylko tata przewiesił lustro w inne miejsce i mama wystaszyła się własnego odbicia. Z takich licznych i zabawnych drobiazgów zbudowne było moje wczesne dzieciństwo. W dodatku mama miała setki przyjaciółek. Przez nasz dom przetaczał się tabun cioć, my też wiecznie biegałyśmy do nich, jak mawiała mama, na kominki czyli na wieczorne babskie ploteczki. I dawały radę, znajdowały na to czas, bez telefonów, bez aut, pracując zawodowo. Dziś nie pamiętam prawie żadnej z tych cioć, chociaż zupełnie przypadkiem, córka jednej z nich objawiła mi się w charakterze anioła, bo jako położna zajmowała się mną, gdy rodziła się Hania. Zgadałyśmy się, że się znamy z czasów żłobkowo-przedszkolnych, gdzieś między jednym, a drugim skurczem.


Udało mi się odnaleźć laurkę z 26 maja 1989 roku. Byłam wtedy w trzeciej klasie, niemal rówieśnica obecnej Hanny. Lauka z czasów, kiedy Dzień Matki był dla mnie jeszcze czymś więcej niż płonącym zniczem. Porażająca jakość literacka mojej ówczesnej narracji nieco mnie bawi, ale jednak i trochę rozczula, bo przecież było tak dobrze i beztrosko, jak już nigdy później.
Moje dzieciństwo skończyło się 21 lat temu. Dokładnie pamiętam ostatnie, szpitalne spotkanie z mamą. Każdą chwilę, minuta po minucie. Ale nie będę o tym pisać. Bardzo żałuję, że moje dzieci nie mogą mieć jej przy sobie, nie może być świadkiem ich dzieciństwa. Zapewne sprzeczałabym się z nią o wszystko okrutnie, ganiła by mnie za pobieżne porządki, za niedoprasowane porcięta i koszulki dzieci, za zamęt wśród garów i papierów. Sprawdzałaby Hannie zeszyty i łajała za kleksy i zagięte rogi, a Krzysiowi kazałaby układać klocki kolorami, a książki na półkach od najmniejszej do największej. Ale wniosłaby do ich dzieciństwa całą siebie i dałaby im to, czego nikt inny dać im nie może. Bo byłaby wyjątkową babcią, tak jak była wyjątkową córką, przyjaciółką, ciocią, żoną i mamą...
 |
Z Ciotką Ulką i przyjacielem z dzieciństwa |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz