poniedziałek, 28 kwietnia 2014

Czeladnicy pizzermana

Lata mijają beztrosko, ale im człowiek starszy, tym bardziej powinien myśleć o przyszłości. Ścieżka kariery zaczyna się często jeszcze w pacholęcych latach. Czasy są niepewne i nigdy nie wiadomo, w jaką stronę pogna nas rozwój zawodowy - im więcej fachów w rękach - tym lepiej.
Dlatego też skierowałam potwory do pracy czaladniczej w branży gastronomicznej. A żeby nie było tak jawnie widoczne, że wypycham maleństwa do roboty, uczyniłam to pod kryptonimem imprezy urodzinowej, uzupełniwszy grupę szkoleniową dziesięcioma innymi czeladnikami wybranymi spośród licznych znajomych Hanny.

Cała akcja odbyła się 27 kwietnia w lokalu pizzerii Ferio, w malowniczej widzewskiej okolicy. Już w fazie wstępnej 2 szklanki soku samodzielnie (bo samo się to zrobiło!) uległy rozbiciu o ziemię i bezczelnie ochlapały dwoje najmłodszych uczestników spotkania. Przez myśl przemknęło mi pytanie, czy zdołam uniknąć rachunków za pralnię od rodziców obecnych na sali dzieci. Na moje szczęście jednym z ochlapanych był mój osobisty Krzysztof, więc machnęłam ręką na jego portki i koszulkę. Zbite szklanki zostały uzupełnione przez plastikowe kubeczki, co przyjęłam entuzjastycznie, gdyż już dostrzegałam w pozostałych szklankach potencjał kolejnych strat. Czeladnicy zostali chmarą pogonieni przez mistrza prowadzącego do łazienki, celem umycia rąk. Część raczyła wyrazić głębokie zdziwienie i niezadowolenie z konieczności dokonania ablucji, jednakże presja tłumu zadziałała i wszystkie garście zostały wyszorowane.

12 par silnych dłoni przystąpiło do walenia z całej siły w kulki ciasta, co było dość ucieszne, a następnie  do ugniatania i rozciągania własnych placków. Tu miało miejsce niejakie zaskoczenie, bo okazało się, że nie jest to takie proste. W plackach z uporem czyniły się dziury, a zbyt długie zgniatanie i molestowanie placków spotykało się z krytycznym wzrokiem mistrza sztuki pizzowej. Raz po raz zmarnowany placek wędrował do kosza zwiększając bilans strat, a czeladnik zaczynał robotę od początku. O dziwo, ta galernicza i iście syzyfowa praca nawet ich bawiła, zatem dramatu nie było. Mieliśmy do czynienia jedynie z marnotrawstwem placków. Ale od lat wiadomo, że sztuka i nauka wymagają poświęceń.

Po wymuskaniu, wygłaskaniu, wygnieceniu doskonałych, cienkich krążków stanowiących podstawę posiłku, dzielna młodzież przystąpiła do smarowania ciasta sosem. Szło znacznie szybciej niż gniecenie i dość barwnie, bo część sosu lądowała na plackach, a część na stole, podłodze i odzieży. Wizja rachunków za pralnię zaczęła mi się wydawać coraz bardziej nieuniknioną. Po sosie przyszedł czas na układanie dowolnych dodatków, według własnej artystycznej wizji. Ilu czeladników, tyle było pizzowych kreacji, a każda zachwycała feerią barw i smaków. Fascynowało mnie to do tego stopnia, że zasugerowałam mistrzowi prowadzącemu szkolenie, by dokonał zmiany menu w oparciu o to co widzi. Poważnie rozważał, równie ujęty widokiem.

Ponumerowane pizze powędrowały do pieca. Czeladnicy, już wytresowani, bez najmniejszego zaskoczenia, wyszorowali ręce i zasiedli do stołu. Po stłuczeniu kolejnej szklanki i rozchlapaniu soku, wytwory sztuki kulinarnej, lśniące i wypieczone zaczęły objawiać się naszym oczom na kolejnych talerzach. Nadworny fotograf - tatuś wytrwale uwieczniał dzieła wraz z twórcami, w przekonaniu, że ma na to jedyną i krótkotrwałą szansę. Nad ostatnią pizzą - dziełem czeladnika Maksa, zawisło fatum. Z przyczyn nieznanych grzmotnęła z hukiem o ziemię wraz z talerzem i pechowiec musiał wykonać pracę po raz wtóry. Dzięki temu stał się bohaterem popołudnia, a wszyscy pozostali odczuwali delikatne drgnienie zawiści - "On to ma fajnie, bo może drugi raz!". Konsumowanie pizzy dało chwilę ciszy i przekonania, że rachunki za pralnię mam jak w banku. Bowiem jak tu jeść pizzę nie wyflugawszy się od góry do dołu? Ale za to, dla odmiany, reszta szklanek została w całości. Ku mojemu zachwytowi młodzi ludzie okazali się być osobami nie tylko utalentowanymi kulinarnie, ale i nieziemsko szlachetnymi. Zapadła bowiem grupowa decyzja zostawienia po kawałku pizzy dla rodziców. Otrzymali na ten cel stosowne opakowania, które zostały napełnione kuszącą zawartością, elegancko podpisane i ozdobione. 




W końcowym etapie, uwieńczeniem pracowitego popołudnia stał się akcent urodzinowy jednego z uczestników, uroczyste śpiewanie, dmuchanie i dopychanie się tortem, przy którym machnęłam już ręką na zagadnienie pralni. Czeladnicy otrzymali dyplomy, które mogą stanowić doskonałe uzupełnienie interesującego i godnego uwagi CV. Każdy z nich mógł przy tym śmiało powiedzieć, że fach ma w rękach... i na ubraniu.


Mam nadzieję, że wszyscy obecni ubawili się przynajmniej w tym stopniu, w jakim się wypaprali. Rodzice mogą bez obaw oczekiwać samodzielnych prac kulinarnych w domach. Zaś w kwestii rachunków za pralnię - uprzejmie proszę kierować je drogą elektroniczną na mój adres mailowy lub przez FB. Obiecuję, że zniosę to dzielnie :)

Dokumentacja

P.S. Bezinteresownie i całkiem obiektywnie polecam urodziny w Fiero! Pyszna zabawa :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz