Jaka matka - takie dzieciństwo. Jaki ojciec - zapewne też, ale w tym zakresie moja odpowiedzialność jest mocno ograniczona. Na wychowanie go - szans już nie ma, na zmianę wyboru - za późno. Zresztą nie ma o czym gadać, tatuś jest całkiem do rzeczy i raczej z tych zaangażowanych w życie potomków. Na równi ze mną sieje i zbiera. Raz ziarno, raz pokrzywy.
Wracając do tematu matki... Czasem ogarnia mnie przerażenie, graniczące z paniką, gdy uzmysłowię sobie, jak bardzo moje poglądy, decyzje, słabości i humory wpływają na kształt dzieciństwa moich dzieci, a w dalszej perspektywie - na kształt ich osobowości, charakterów i doświadczeń. Nie sposób każdej decyzji rozważać, nie sposób każdego kroku przemyśleć. Bo wychowanie dziecka jest jak off road w czystej formie, w dodatku bez mapy i GPS-a. Logika walczy z instynktem i nigdy nie wiadomo, które rozwiązanie będzie dobre. Ale ostatecznie - nie ma matek perfekcyjnych, nie ma idealnych metod wychowawczych i nikt nie zdołał, jak dotąd, obok wzorca metra pod Paryżem, umieścić doskonałego wzorca dzieciństwa. Osobiście kieruję się trzema prostymi zasadami:
1. Dzieci się nie bije - to jasne i nie wymaga wyjaśnień. Absolutnie i bezwzględnie gardzę wymierzaniem kar cielesnych.
2. Dzieci się kocha. Mało tego - dzieciom się tę miłość okazuje. Niby
także jasne i banalne, ale ileż dzieci wychowuje się w poczuciu osamotnienia, bo to proste uczucie nie jest w dostateczny sposób manifestowane.
3. Dzieci nie wlecze się za sobą na siłę po znanych sobie ścieżkach, lecz podąża się krok za nimi, po ich własnych, bezdrożach i opłotkach. Co najwyżej można im poświecić pod nogami latarką, żeby nie wlazły w tzw. guano lub inne pułapki. Można też machnąć światłem na boki, żeby miały szanse dostrzec coś, co akurat udało im się przegapić, a warte jest uwagi.
4. Dzieci nie można stale chronić przed światem, zamykając je w klatce nadmiernej opieki i troski.
Tak to w skrócie wygląda i stanowi wynik połączenia mojego wykształcenia pedagogicznego, czystego instynktu i zbierania doświadczeń empirycznych na dwóch żywych organizmach, zwanych powszechnie potworami. Czy moje myślenie jest słuszne? Okaże się za minimum 15-20 lat i jakby co - na poprawki będzie za późno. Niestety bilet na kolejkę górską o nazwie "wychowanie dziecka" możemy kupić tylko raz. A kiedy mamy więcej dzieci - przybywa kolejek, a nie biletów. Eh, zawód - rodzic ma wiele z zawodu sapera. Tylko niewątpliwie gorzej jest opłacany.
Zatem pozwalam dzieciom iść z przodu i dorastać do kolejnych wyzwań w ich, a nie w moim, tempie. Ile mnie to kosztuje, tego ludzkie słowo opisać nie zdoła. Przykładem mogą być chociażby samodzielne powroty Hanny do domu. Otóż gnana wewnętrzną potrzebą samodzielności mała upiorzyca skończywszy lat osiem, zażyczyła sobie możliwości samodzielnych wędrówek po świecie. Wiek miał to znaczenie strategiczne, jako że po ósmych urodzinach właśnie, jej szkoła (na wniosek i za zgodą rodziców) wydaje identyfikatory - przepustki upoważniające dziecko do opuszczania szkoły bez nadzoru. Młodsze dziecko, choćby mieszkało w bloku obok, samo z placówki oświatowej nie wylezie i do domu nie wróci.
Hanna do przejechania ma 2 przystanki autobusem. Wykończona komplikacjami technicznymi związanymi ze zbieraniem rodziny do kupy w godzinach popołudniowych, uległam dziecięcemu pędowi do dorosłości. Nieco bowiem dobiły mnie pierwsze dwa lata jej szkoły, kiedy to telepałam się umiarkowanym - bo tramwajowym, pędem z pracy po małego potwora do żłobka/przedszkola, następnie z nim, deszcz nie deszcz, mróz nie mróz, autobusem po potwora większego. Zanim udawało mi się dowlec ich oboje do domu, byłam bliska zgonu, a co najmniej desperacji. Zwłaszcza, jeśli po drodze przyszło mi zaliczyć zakupy i wlec poza potworami masę innych tobołów. Stąd też straceńcza i desperacka decyzja, by dać folgę hanusinym zachciankom. Matka kwoka pomogła pisklęciu rozbić skorupkę i puściła na świat. I Hanna wraca. Za każdym razem dumna z siebie i zadowolona, ogromnie poważna i zdyscyplinowana, z niezwykłą dla niej dozą rozsądku w kieszeni. Przy czym dziecko jest zobowiązane, pod groźbą odebrania przywilejów różnorakich, do telefonowania do matki w chwili:
a) wyjścia ze szkoły,
b) dotarcia do przystanku,
c) wtargnięcia do autobusu,
d) dotarcia do domu (jeśli oczywiście nie ma w nim matki).
Całe szczęście, że mamy do siebie darmowe połączenia telefoniczne, bo przez te własne fanaberie poszłabym z torbami. Cóż w tym czasie czynię ja? Przede wszystkim siwieję ze strachu i obecnie widać to już wyraźnie. Ponadto, niczym kompletny imbecyl, wpatruję się jak sroka w gnat w wyświetlacz telefonu, bo przecie ona zaraz zadzwoni. Jeśli, w moim odczuciu, to zaraz się przedłuża, sama dzwonię do niej i gdy tylko przypadkiem nie odbiera (bo akurat wsiada, kasuje bilet czy włazi do domu), wpadam w rzetelną i niekontrolowaną panikę. Bezrozumnie i bez sensu. Dodam jeszcze, że na przestrzeni między szkołą a domem dziecko ma do pokonania z buta jedynie dwie uliczki osiedlowe. Żadnych wielkich skrzyżowań, przejść podziemnych czy innych niebezpiecznych miejsc. I tak oto ona sobie wesoło wędruje, a ja sobie siwiejąc wariuje od ponad pół roku. Na szczęście mam chwile oddechu w dniach, gdy kończy późno i ze szkoły zgarnia ją tatuś. Czy kiedyś przestanę panikować? Nie wiem. Ale dumna jestem z siebie, że jej pozwalam na te powroty, a z niej, że sobie z nimi tak doskonale radzi.
2. Dzieci się kocha. Mało tego - dzieciom się tę miłość okazuje. Niby
także jasne i banalne, ale ileż dzieci wychowuje się w poczuciu osamotnienia, bo to proste uczucie nie jest w dostateczny sposób manifestowane.
3. Dzieci nie wlecze się za sobą na siłę po znanych sobie ścieżkach, lecz podąża się krok za nimi, po ich własnych, bezdrożach i opłotkach. Co najwyżej można im poświecić pod nogami latarką, żeby nie wlazły w tzw. guano lub inne pułapki. Można też machnąć światłem na boki, żeby miały szanse dostrzec coś, co akurat udało im się przegapić, a warte jest uwagi.
4. Dzieci nie można stale chronić przed światem, zamykając je w klatce nadmiernej opieki i troski.
Zatem pozwalam dzieciom iść z przodu i dorastać do kolejnych wyzwań w ich, a nie w moim, tempie. Ile mnie to kosztuje, tego ludzkie słowo opisać nie zdoła. Przykładem mogą być chociażby samodzielne powroty Hanny do domu. Otóż gnana wewnętrzną potrzebą samodzielności mała upiorzyca skończywszy lat osiem, zażyczyła sobie możliwości samodzielnych wędrówek po świecie. Wiek miał to znaczenie strategiczne, jako że po ósmych urodzinach właśnie, jej szkoła (na wniosek i za zgodą rodziców) wydaje identyfikatory - przepustki upoważniające dziecko do opuszczania szkoły bez nadzoru. Młodsze dziecko, choćby mieszkało w bloku obok, samo z placówki oświatowej nie wylezie i do domu nie wróci.
Hanna do przejechania ma 2 przystanki autobusem. Wykończona komplikacjami technicznymi związanymi ze zbieraniem rodziny do kupy w godzinach popołudniowych, uległam dziecięcemu pędowi do dorosłości. Nieco bowiem dobiły mnie pierwsze dwa lata jej szkoły, kiedy to telepałam się umiarkowanym - bo tramwajowym, pędem z pracy po małego potwora do żłobka/przedszkola, następnie z nim, deszcz nie deszcz, mróz nie mróz, autobusem po potwora większego. Zanim udawało mi się dowlec ich oboje do domu, byłam bliska zgonu, a co najmniej desperacji. Zwłaszcza, jeśli po drodze przyszło mi zaliczyć zakupy i wlec poza potworami masę innych tobołów. Stąd też straceńcza i desperacka decyzja, by dać folgę hanusinym zachciankom. Matka kwoka pomogła pisklęciu rozbić skorupkę i puściła na świat. I Hanna wraca. Za każdym razem dumna z siebie i zadowolona, ogromnie poważna i zdyscyplinowana, z niezwykłą dla niej dozą rozsądku w kieszeni. Przy czym dziecko jest zobowiązane, pod groźbą odebrania przywilejów różnorakich, do telefonowania do matki w chwili:
a) wyjścia ze szkoły,
b) dotarcia do przystanku,
c) wtargnięcia do autobusu,
d) dotarcia do domu (jeśli oczywiście nie ma w nim matki).
Całe szczęście, że mamy do siebie darmowe połączenia telefoniczne, bo przez te własne fanaberie poszłabym z torbami. Cóż w tym czasie czynię ja? Przede wszystkim siwieję ze strachu i obecnie widać to już wyraźnie. Ponadto, niczym kompletny imbecyl, wpatruję się jak sroka w gnat w wyświetlacz telefonu, bo przecie ona zaraz zadzwoni. Jeśli, w moim odczuciu, to zaraz się przedłuża, sama dzwonię do niej i gdy tylko przypadkiem nie odbiera (bo akurat wsiada, kasuje bilet czy włazi do domu), wpadam w rzetelną i niekontrolowaną panikę. Bezrozumnie i bez sensu. Dodam jeszcze, że na przestrzeni między szkołą a domem dziecko ma do pokonania z buta jedynie dwie uliczki osiedlowe. Żadnych wielkich skrzyżowań, przejść podziemnych czy innych niebezpiecznych miejsc. I tak oto ona sobie wesoło wędruje, a ja sobie siwiejąc wariuje od ponad pół roku. Na szczęście mam chwile oddechu w dniach, gdy kończy późno i ze szkoły zgarnia ją tatuś. Czy kiedyś przestanę panikować? Nie wiem. Ale dumna jestem z siebie, że jej pozwalam na te powroty, a z niej, że sobie z nimi tak doskonale radzi.
W zakresie powrotów numery odwaliła mi dwa. Pierwszy na samym początku. Wsiadła skubana do złego autobusu. Jak może porąbać się komuś 98 z 69? A jednak może. Otrzymałam wówczas zaszlochany telefon, że to autobus się pomylił i nie skręcił w lewo, tylko pojechał prosto i stoi pusty nie wiadomo gdzie. A pewnie, że stał, bo gdy wsiadała, miał już tylko jeden przystanek do krańcówki. Opanowawszy zdalnie dziecięcy szloch i wewnętrznie własną panikę, wysłałam dziecko do kierowcy, który nieświadom tragedii, cieszył się przerwą między trasami. Panienka, flikając nieco nosem, odbyła z panem pogawędkę, zapomniawszy rozłączyć mamunię, dzięki czemu usłyszałam jak kierowca elegancko wytłumaczył jej gdzie i jak ma iść, żeby dojechać pod podany przez nią adres. Bohaterka wysiadła, wykonała jakieś 30-40 kroków wstecz, po trasie autobusu i... znalazła się w miejscu znajomym, bo przejechany przystanek jest bardzo krótki. Już wyluzowana wróciła do punktu wyjścia i dalej, standardowym rytmem, przybyła do domu pełna dumy i rozchichotana. Ja, znacznie dłużej niż ona, dochodziłam do siebie po tych wstrząsających przeżyciach.
Drugim numerem postawiła na nogi więcej osób. Otóż pewnego dnia, gdy beztrosko oddawałam się pracy zawodowej, zadzwoniła do mnie Ciocia Marzenka z pytaniem, czemuż to Hanna nie dotarła na lekcję śpiewu (ostatnią w rozkładzie szkolnego dnia). Ponieważ zmieniłam się natychmiast w wielki, spanikowany znak zapytania, Ciocia wraz z koleżanką Hani - Moniką dokonały przeszukania szkoły i odkrycia, że hannowa odzież zniknęła z szatni. Znaczy - Hanna ze szkoły wybyła. Ale jakże to wybyła? Telefonu nie było. Hanna, nie dość że nie zadzwoniła, to jeszcze nie odbierała moich natarczywych połączeń. Wyprysnęłam biegiem w kierunku domu, chrzaniąc obowiązki zawodowe. Na przystanku miotałam się jak dziki, rozjuszony bawół, w dodatku z telefonem przy uchu, bo ciągle liczyłam na to, że ona odbierze. Jak na złość ulica stała w korku. Ludzie patrzyli na mnie nieco dziwnie, ale co mnie to mogło obchodzić... Ja ZGUBIŁAM DZIECKO!!! Po nieprawdopodobnie długich trzech kwadransach, kiedy dojeżdżałam już autobusem do domu, zadzwoniła do mnie Ciocia Marzenka z informacją, że upiór koszmarny jest w domu. Zapomniała o śpiewie, zapomniała o telefonie, zapomniała o wszystkim, o czym można zapomnieć. Dobrze, że trafiła do domu, gdzie wreszcie ją olśniło i natychmiast rzuciła się telefonować do Cioci i przepraszać. Tylko do Cioci. Do matki oczywiście nie. Furia wyniosła mnie z autobusu na najbliższym przystanku. Pognałam jak wicher do przedszkola po Krzysztofa, a potem z nim na spacer. Łaziłam z godzinę, zanim uspokoiłam się jako tako na tyle, by mieć pewność, że nie wydrę się na nią od progu, tylko zdołam spokojnie z nią porozmawiać, wyjaśnić i uzmysłowić jak bardzo wystraszyła mnie i Ciocię. Straszne chwile.
Niestety dorastania się nie zatrzyma. Trzeba będzie puszczać ją coraz dalej, coraz luźniej na smyczy, a później (o zgrozo!) pozwolić wyleźć ze skorupki także Krzysiowi. I chociaż cieszy mnie, że rosną, bywają chwile, gdy najchętniej wpakowałabym ich sobie spowrotem do brzucha. Ewentualnie w gondolę wózka.
Bo tylko wtedy miałam ich pod pełną kontrolą, tylko wtedy nie bałam się, że mi się zgubią, nie uszkodzą, nie ukrzywdzą z własnych czy cudzych rąk. Budzi się we mnie matka kwoka i muszę doprowadzać się wtedy do pionu, bo krótka pępowina to nie jest szczególnie dobry sposób na wychowanie. Może i jestem coraz bardziej siwa, ale w tej kwestii - jestem pewna, że mam rację.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz