W monotonii przedszkolno-domowej codzienności przydarzają się, i to dość regularnie, chwile wielce atrakcyjne i kuszące. Są to chwile zamykające się w czasie około półgodzinnym i na przestrzeni mniej więcej 3 km oddzielających przedszkole od szkoły.
Rzecz dzieje się zwykle w poniedziałkowe i czwartkowe popołudnia, kiedy to krzysztofowe zamiłowanie do muzyki i ruchu oraz nie mniej silna tendencja do naśladowania siostry pcha potwora ku zajęciom dla najmłodszych Pędziwiatrów. W te dni już zejście z piętra do przedszkolnej szatni odbywa się w kroku tanecznym z licznymi piruetami na każdym schodku. Patrzę na te popisy przez szybę i dziwię się, że jak dotąd uniknęliśmy potężnego zrypania się na sam dół schodów. Po brawurowym zejściu następuje równie brawurowe ubieranie się i wymarsz na świat pozaprzedszkolny.
I tu ma miejsce sytuacja niebanalna, bowiem pojawia się konieczność skierowania kroków nie w stronę spokojnych okolic domu czy parku, lecz w stronę ruchliwego życia miejskiego. I już po kilku chwilach Krzysztof otrzymuje możliwość podjęcia dorosłej i ogromnie ważnej decyzji - jedziemy tramwajem czy autobusem. Dylemat jest duży, bo istotne strategicznie jest to, czy w danym pojeździe będzie można dosięgnąć samodzielnie do przycisku otwierania drzwi i czy lektor będzie zapowiadał kolejne przystanki. Pospieszna analiza problemu prowadzi niezmiennie do decyzji, że sprawa jest kwestią przypadku i wyboru trzeba dokonać na ślepo. Ale jest to wyłączny wybór Krzysztofa i w razie czego reklamacji na MPK nie przyjmuję.
Oczekiwanie na wybrany środek lokomocji wypełnione jest zazwyczaj analizą wiszących na przystanku plakatów reklamowych. Zabawa o różnym poziomie skomplikowania polega chociażby na komentowaniu obrazków, zliczaniu poszczególnych liter w napisach lub głośnym odczytywaniu wszelakich nadrukowanych cyfr. W przypadku braku plakatów toczy się luźna rozmowa na tematy mniej lub bardziej prywatne. Poważna impreza zaczyna się, gdy podjedzie odpowiedni pojazd komunikacji miejskiej.
Pierwszy niezaprzeczalny fart następuje już wówczas, gdy uda się potworowi nadusić samodzielnie zewnętrzny przycisk otwierania drzwi. Wtedy wiadomo, że jest szczęście i jedno spełnienie zostało zaliczone. Później następują skomplikowane trzy przystanki, podczas których w Krzysztofie walczy jednoczesna potrzeba otwierania w odpowiednim momencie drzwi poprzez pacnięcie przycisku z potrzebą siedzenia przy oknie i liczenia mijanych aut podczas jazdy. Miota się zatem dziecię w tempie przyspieszonym między oknem, a drzwiami jakby było żywcem wyjęte z filmów z Chaplinem. Jednocześnie Krzysztof usiłuje wyprzedzić lektora i samodzielnie informować współpasażerów o kolejnych przystankach. I zdarzają się chwile pięknej współpracy między Krzysztofem a towarzyszami podróży. Niejednokrotnie bowiem ktoś zaczai bazę i sam z siebie poprosi dziecko o pomoc. Krzysztof wówczas nadusza przycisk otwierania drzwi z wielkim namaszczeniem i pławi się w zachwycie nad swoją mocą sprawczą. I pęka z dumy, że taki był pomocny.
Na trzecim przystanku opuszczamy pojazd i pozostaje nam ostatnia gratka. Pokonanie jezdni na światłach. Nie dość, że trzeba poczekać na zielone. Ono zielonym się nie uczyni, jeśli nie pacniesz podświetlanej łapy na słupie. I znów jasnym jest to, kto tym pacaczem być musi. A gdy nastąpi zielone, rozlegają się rytmiczne bipnięcia. Krzysztof wie, po co one i popiera zjawisko bipania. A żeby się to bipanie nie marnowało, przeczekuje czerwone z zamkniętymi oczami. Bipanie daje mu znak do marszu i otwarcia oczu. Tak oto zaliczywszy moc atrakcji, wynaciskawszy się, wypacawszy i doznawszy nausznie bipania Krzysztof dociera do szkoły, gdzie gotów jest na wyzwania zupełnie innej natury.
O ileż doświadczenia Krzysztofa stałyby się uboższe, gdybym wreszcie zrobiła prawo jazdy i woziła dziecię, jak tatuś, peugeotem lub innym ustrojstwem. Wszak nie to jest dla dziecka atrakcyjne, co wygodne. Nie to jest nawet atrakcyjne, co niecodzienne. Liczy się to, co budzi emocje, nawet jeśli nam, płytkim i nudnym dorosłym wydaje się to być błahe...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz