Dla dziecka, jeśli jest akurat pozytywnie nastawione do życia i świata, każda zwykła, codzienna sytuacja jest zabawą i przygodą. Nie trzeba wyjątkowego otoczenia i wypasionych zabawek, zbędny jest nadmiar bodźców. Wystarczy trochę czasu, pomysł i towarzystwo. Najlepiej rodziców. Dlatego też dzieci, co zachwyca mnie niezmiennie, potrafią bawić się doskonale w poczekalni u lekarza, w autobusie, w kolejce do marketowej kasy, czy też na dowolnej, otwartej przestrzeni. Tracą przy tym kompletnie poczucie czasu i ciężko przywrócić je do rzeczywistości.
Może się nie znam, może generalizuję, może nie każde dziecko tak ma. Jednak u Hanny to się zdarza, a u Krzysztofa występuje z godną podziwu konsekwencją. Zazwyczaj w sytuacjach, gdy doświadczam konieczności pośpiechu, tudzież padania na pysk. Jednakże moja skromna osoba staje się Krzysztofa ofiarą i nie ma ucieczki.
Rano problem mnie nie dotyka, do przedszkola transportuje dziecię tatuś. Ja zaś, wolna, swobodna i sama z sobą tylko, wędruję luzem do pracy. Po południu jednak zaczynają się schody. Dwukrotnie w ciągu tygodnia przytrafiają nam się przygody autobusowo-tramwajowe, wspominane już niegdyś przy okazji pacnięć, bipnięć i miejskich wędrówek. Wtedy to dziecko zostaje przeze mnie odtransportowane do szkoły, gdzie dokonuję wymiany towarowej - dziecka mniejszego na dziecko większe. Odbiorem Krzysztofa ze szkoły obarczon jest już zmotoryzowany tatuś.

Po wyjściu z przedszkola (zakładając, że nie idziemy do parku, na zakupy czy jeszcze gdzieś) mamy do przejścia dokładnie kilometr spacerkiem przez spokojną, osiedlową okolicę. Niby niewiele, ale ileż ten kilometr daje możliwości! Trasa, którą spokojnie można pokonać w 10-15 minut, z Krzysztofem zajmuje minimum godzinę. Pierwszy postój następuje przy długim murze, ciągnącym się wzdłuż chodnika. Mur składa się z kilkunastu przęseł, zbudowany jest z cegieł i charakteryzuje go, wbudowany na całej długości, występ tudzież zgrubienie na wysokości krzysiowego brzucha. Ten występ właśnie, w tajemniczy sposób kojarzy się potworowi z pianinem, a w zasadzie z klawiaturą pianina. A na pianinie zagrać trzeba. Każde przęsło jest osobnym instrumentem. I przy każdym odgrywana jest nowa symfonia. Potwór gra, podśpiewuje, kończy, leci kilka kroków, gra na kolejnym pianinie, a ja sobie stoję i zgrzytam zębami dławiąc w sobie brzydkie słowa i usiłując zachwycać się jego muzykowaniem. Próby namawiania go, żeby ominął choć jedno fragment muru, spotyka się ze stanowczym sprzeciwem. Czy deszcz, czy śnieg, czy ukrop z nieba, Krzysztof swoje na murze odbębnić musi. Gdy mur się wreszcie kończy, zaczynamy kolejną zabawę. I tu zwykle sprawdzają się dwa najczęstsze scenariusze:
1. Scenariusz pierwszy. Jedziemy pociągiem. Krzysztof jest zwykle lokomotywą, ja wagonem. Ale czasem odwrotnie. Ruszamy "powoli, jak żółw ociężale", ale nie dochodzimy do etapu "że koła turkocą i puka i stuka to", bo co kilka kroków przytrafia nam się awaria. I wówczas potwór - mechanik naprawia tory, koła lub inne elementy konstrukcyjne. Powoli i z namaszczeniem, bo zabawa w pociąg jest przecież piękna i wspaniała. Czasami wagon odczepia się od lokomotywy. I znów konieczny jest postój. Mechanik mocuje na nowo jedno z drugim, motając za pomocą sznurka. Nie wnikam skąd ten sznurek, poddaję się procesowi z rezygnacją, bo już jestem przemoczona, gdy leje, przemarznięta, gdy mróz, uprażona, gdy upał. W dodatku, jeśli w rękach mam torby z zakupami oraz wywleczone z przedszkola liczne prace plastyczne, czuję że ręce nabierają mi proporcji szympansich i sięgają niemal do kolan. Ale oto mechanik zamotał już sznurki i jedziemy dalej. Ze 20 metrów. Bo przed nami brama. Jedna z wielu bram. I tę bramę trzeba otworzyć. Pół biedy, jeśli potwór ma klucze. Otworzy i po krzyku. Ale czasem kluczy brak i bramę trzeba rozwalić. Młotem. Więc potwór rozwala. Ja stoję i czekam, bo mnie się do takiej roboty mieszać nie wolno. Każdy powinien znać swoje miejsce. Zdarza się także, że kończy nam się paliwo. Wtedy okazuje się nagle, że ten pociąg - to auto wyścigowe i po zatankowaniu, pruje przed siebie. Bywa, że nawet ze 100 metrów ciągiem. A ja gnam za nim, w nadziei, że za szybko się nie zatrzyma. Jak mam dziki fart, to przed zakrętem, przy którym zaczyna się nasza ulica, Krzysztof oznajmia, że już się nie bawimy. Wtedy, ten ostatni odcinek możemy przejść spokojnie. Prawie bez postojów. Prawie, bo na naszej ulicy stoją dwa bardzo atrakcyjne elementy - hydranty uliczne. Pompy takie. Czynne, lejące wodę po naduszeniu na dźwignię. Zatem nadusić trzeba. Choćby na jedno chlapnięcie, ale trzeba. Taki mus.

Wędrówka kończy się po około godzinie, uroczystym pchnięciem bramy. Krzysztof pcha, bo mnie już nie starcza wigoru. I wówczas potwór na dobre pół godziny zmienia się w anioła, niekiedy oddalając się w kierunku trampoliny, innym razem włączając sobie muzykę bądź podejmując prace plastyczne w swoim pokoju. Ja, pozbywszy się wleczonych bagaży, oddaję się oczyszczającemu działaniu terapeutycznemu w postaci spokojnej, cichej kawki. Dopiero po niej, gotowa jestem do dalszej walki z dniem bieżącym. I rozważam sobie przy kawce, że przecież to nic takiego, bo ta godzina zabawy z dzieckiem, to dla niego i dla mnie bardzo ważne. I warczenie, poganianie go i przyspieszanie powrotu do domu niczego by nam nie zmieniło. Nacieszyliśmy się sobą w tej drodze i on wrócił szczęśliwy, czegóż mi więcej trzeba? Przypomina mi się w tych okolicznościach wiersz z dzieciństwa, bardzo prawdziwy, jeden z moich ulubionych:
Danuta Wawiłow - Szybko
Szybko, zbudź się, szybko, wstawaj!
Szybko, szybko, stygnie kawa!
Szybko, zęby myj i ręce!
Szybko, światło gaś w łazience!
Szybko, tata na nas czeka!
Szybko, tramwaj nam ucieka!
Szybko, szybko, bez hałasu!
Szybko, szybko, nie ma czasu!
Na nic nigdy nie ma czasu?
A ja chciałbym przez kałuże
iść godzinę albo dłużej,
trzy godziny lizać lody,
gapić się na samochody
i na deszcz, co leci z góry,
i na żaby, i na chmury,
cały dzień się w wannie chlapać
i motyle żółte łapać
albo z błota lepić kule
i nie spieszyć się w ogóle...
Chciałbym wszystko robić wolno,
ale mi nie wolno?

Brak komentarzy:
Prześlij komentarz