czwartek, 6 listopada 2014

Pirat okularnik

Niegasnącym zachwytem i zazdrością napawa mnie elastyczność dziecięcej psychiki i umiejętność odnajdowania przez dziecko atrakcji w każdej sytuacji. Wbrew pozorom dzieci niejednokrotnie lepiej niż dorośli znoszą sytuacje trudne i nietypowe i w naturalny sposób przyjmują różnorakie wyzwania losu. 

Szczęśliwie, jak dotąd, los oszczędził mi naprawdę potężnych problemów ze zdrowiem dzieci, ale jednak kilka razy zagrał mi na nosie. Ze wszystkich tego typu atrakcji na pierwszy plan wysuwają się Krzysztofa problemy oczne. Syn mój już od zarania dziejów otoczony był chmurą lekkiego niepokoju, bo podczas ciąży ciągle coś było nie tak. Impreza osiągnęła apogeum, gdy na ostatniej prostej (niecały miesiąc przed finałem) złapałam od Hanny ospę wietrzną. Wtedy to służby medyczne zawiodły, bo nikt nie potrafił mi odpowiedzieć na pytanie: czym to grozi mojemu dziecku (które, nota bene, wg USG miało być Barbarą). Poradnia ginekologiczna odradziła mi rodzić podczas ospy, gdyż oddział położniczy nie ma izolatki i mnie nie przyjmą. Szpital zakaźny również odradził mi rodzić podczas ospy, bo przyjąć mnie, owszem - mogą, ale nie maja na stanie ginekologa ani niczego, co pozwoliłoby na bezpieczne przywitanie na świecie noworodka. Fajne rady, nie ma co. Zabunkrowałam się zatem w domu i postanowiłam przetrwać ospę unikając przedwczesnego wykluwania dziecka. Spędziliśmy wesołe 2 tygodnie, gdy ja z ulgowo mijającą wiatrówką leżałam martwym bykiem i usiłowałam nie rodzić, a szanowny małżonek, również zaospowany, mimo 40-stopniowej gorączki musiał skakać nad leżącą żoną i szalejącą, ozdrowiałą już i nudzącą się śmiertelnie 4-letnią Hanną. Chwile nie do zapomnienia.

Dla Krzysia jednak (kiedy okazał się już być Krzysiem, a nie Baśką), ospa nie minęła bez śladu, bo to najprawdopodobniej ona wpłynęła na jego wzrok. Tu ponownie w zachwyt wprowadziło mnie podejście lekarzy. Gdy Krzysztof miał 6 tygodni i wyraźnie czułam, że coś jest nie tak, pierwszy okulista ofuknął mnie, żem nadgorliwa matka i czepiam się dziecka, bo ono ma jeszcze czas. Drugi okulista wysłał mnie do neurologa, co już było krokiem w przód, przy czym stwierdził, że nic więcej nie wie. Neurolog od pierwszego kopa oznajmił, że młody nie widzi (tyle to i ja wiedziałam) i że ma oczopląs. Skierował nas na EEG i USG główki i odmówił dalszych zeznań. Jeszcze zanim wykonałam te badania zdążyłam przekopać internet i kilka razy umrzeć ze strachu. Badania wypadły poprawnie i z wynikami poszliśmy do kolejnego okulisty i kolejnego neurologa. I ten pierwszy okazał się hitem. Pani doktor stwierdziła, że dziecko ma oczopląs, nie widzi i nie wiadomo czy widzieć będzie. Na pytania co robić odpowiedziała, że nic - tylko kochać dziecko, tak jak zdrowe. Na pytania o przyszłość odpowiedziała, że nie wiadomo, albo będzie niewidomy, albo niedowidzący i kazała nastawić się na to, że czeka go szkoła specjalna. I tyle.  Do kontroli za pół roku. Następny proszę. 

Clifford był moim pomocnikiem :)
Klimat zrobił się nieco smutnawy, ale postanowiłam się nie łamać. Przeczytałam wszystko, co się da w tym temacie i wymyśliłam sobie, że będę dostarczać dziecku bodźców za pomocą plansz z kontrastowymi obrazkami, kontrastowych zabawek, itd. Trzymałam go przed nimi lub kładłam żeby patrzył na nie z dołu kilka, a nawet kilkanaście razy dziennie. Pastelowe grzechotki, zwykła, kolorowa mata, karuzelka poszły precz. Czarny, biały, czerwony - to były nasze kolory. Dodatkowo Krzyś bardzo żywo reagował na dźwięki, zwłaszcza na głos siostrzyczki, więc zachęcałam dziewczę, żeby jak najwięcej do niego mówiła i śpiewała. Ja śpiew mu darowałam, ale gadałam do niego bez przerwy. Lubił też słuchać muzyki, co zostało mu do dzisiaj. Gdy miał 3 miesiące uśmiechał się tylko na dźwięk głosu, a nie na widok twarzy, zaś zabawki trzeba było mu wkładać w rączki. Sam do nich nie sięgał. Neurolog zalecił nam w tym czasie podawanie mu nootropilu. Ten lek niemal mnie wykończył, ale miał pomóc dojrzeć Krzysia nerwom wzrokowym. Obok działania pożądanego dawał dziecku potężnego kopa tak, że urocze niemowlę spało maksymalnie po 5-6 godzin na dobę i to mu wystarczało. Reszta na pełnych obrotach. Ale cóż było robić. Piliśmy hektolitry kawy i przetrwaliśmy kolejne kilka miesięcy. Zwłaszcza, że wszystko razem: czas, lek, dostarczane bodźce, zaczynało przynosić efekty i gdy Krzyś miał rok, nie ustępował rówieśnikom w poziomie rozwoju motorycznego, co lekarze przyjmowali z lekkim zdziwieniem.

Krzysztof oczopląs ma i mieć będzie. W dodatku w eleganckim połączeniu z zezem. Za jakiś czas czeka go najprawdopodobniej operacja, która poprawi nieco jego stan. Ale Krzyś widzi. Całkiem nieźle. Kocha swoje okularki i nosi je z dumą. Radzi sobie nad podziw z drgającymi oczkami. Ba, uważa, że jest dzięki nim wyjątkowy. Zdarza nam się odbywać rozmowy w stylu:

- Mamo, a czy ty umiesz zrobić tak, żeby to światełko nie było kropeczką tylko paseczkiem? - pyta
- Nie umiem. - odpowiadam.
- A ja umiem, wystarczy że zdejmę okularki.

Pirat - akrobata ;)
Normalnie Harry Potter. Nie każde dziecko tak potrafi, że z kropki kreseczka i to bez dotykania! Same okularki są zresztą bardzo cool i Krzysztof wygląda w nich mega przystojnie. Tymczasem w ostatnim czasie oczka dostarczyły mu nowej atrakcji. Pani okulistka, do której jeździmy aż do Krakowa (co już samo w sobie jest zawsze przygodą), zaleciła zaklejanie popołudniami silniejszego oczka, żeby to słabsze się wzmocniło. Obawiałam się, że będzie z tym kłopot, bo Krzyś prawym okiem widzi bardzo kiepsko. Sama pamiętam takie moje zezowe zaklejanie. paskudny biały opatrunek klejony plastrem na moje dziecięce okularki i te reakcje rówieśników... Brr, nie znosiłam tego. Ale spotkało mnie zaskoczenie. Krzyś co prawda nie jest kontent, że z zalepionym oczkiem nie może czytać (chyba, że naprawdę duuuże napisy) i musi mocno uważać, żeby się nie potykać, ale plasterki na oczko są fantastyczne. Ale radości dostarcza mu już samo planowanie jaki wzór będzie nosił danego dnia i samodzielne szykowanie naklejki do użycia. A po zdjęciu z oka Krzyś umieszcza plasterek na specjalnym plakacie z piłkarzem, który też ma zalepione oczko. Krzyś jest dumny z tego, że może być co dzień piratem i cała sytuacja jest dla niego przede wszystkim zabawą. Uciechą, jak nie wiem co.

Nie zdejmuje to z nas oczywiście troski o jego wzrok, ale cieszę się ogromnie. Nie ma mowy o łatce okularnika i zezolca (co jest dużą zasługą otoczenia), nie ma żalu i awantur o okulary, plasterki, wizyty u okulisty. Krzysztof zresztą bardzo chętnie poddaje się badaniom wzroku, bo może poszpanować znajomością literek czytanych z tablicy i jeszcze dostaje odznaki dzielnego pacjenta. A przecież każdy chce mieć coś takiego. Na okulary skazany będzie zawsze, być może czytanie książek będzie dla niego męczące i przyjdzie mu korzystać w szkole i dorosłym życiu z audiobooków. Ale nie boję się już i wiem że da sobie radę i może pójść do takiej szkoły, do jakiej zechce. Jego naturalne podejście do problemu i rewelacyjne dostosowanie się do sytuacji i nam pozwoliło zdystansować się do tej sprawy i cieszyć się nim takim - jakim jest - czyli najwspanialszym Krzysiem na świecie!



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz